Co u nas słychać?

Zanim zaczniesz czytać cały artykuł chciałabym Ci kogoś przedstawić. To Pani Alina. Niesamowita osoba, którą los postawił na mojej drodze. Przeczytaj tych kilkanaście zdań, które napisała i zastanów się nad ich sensem. To piękne i proste słowa, trafiające wprost do serca.

Zwierzęta,
nasi pomocnicy, w podróży zwanej życiem.
Dlaczego
tak bardzo kochamy naszych czworonożnych towarzyszy? Przede wszystkim za ich
otwartość na człowieka, bezgraniczne oddanie i ufność. One pomagają nam
rozwijać w sobie bezwarunkową miłość, którą wyrażają w każdej chwili swojego
istnienia. Nigdy nas nie oceniają w przeciwieństwie do ludzi, nie wartościują,
nie kłócą się ani nie gniewają, nie wytwarzają negatywnych emocji, które mogą
nam się udzielić tak jak to jest w przypadku ludzi. 
W swoim jestestwie są
pierwotnie bardzo mocno osadzone w sobie, stabilne poprzez kontakt bezpośredni
z planetą (ziemia) i kosmosem. Nam tylko pozostało nauczyć się tego od nich
poprzez bezpośredni kontakt, wejście w rezonans; współodczuwanie. Zwierzęta
rozwijają w nas empatię, otwierają serce; „biorąc na siebie” wszystkie nasze
obciążenia (lęki, troski, traumy, choroby, cierpienia itp.) te materialne i nie
materialne często przypłacają to swoim zdrowiem a nawet życiem. Głównie
przydarza się to psom ponieważ w przeciwieństwie do kotów nie potrafią
transformować negatywnej energii lub transformują ją tylko w niewielkim stopniu. 
Tak wiele im zawdzięczamy; nie rzadko zdrowie, a nawet i życie. Przy tym są
całkowicie zależne od człowieka, zdane na jego łaskę lub częściej nie łaskę. To
jest duża odpowiedzialność, która spoczywa na nas za istoty powołane przez nas
do życia. Dlatego dbajmy o nie tak jak tylko potrafimy, a w razie nagłej
potrzeby oprócz leczenia standardowego wzmocnijmy je energetycznie np.
bioterapią skuteczną również na odległość; kontakt 501 658 793

Wróciłyśmy z dalekiej podróży – moja Daszeńka i ja. Tą podróżą była choroba Niusi. Może czytałeś o naszych problemach, które wystąpiły po podaniu szczepionki przeciwko wściekliźnie. Pojawiła się alergia i organizm Daszy odrzucił surowe jedzenie. Miałam kłopoty ze znalezieniem odpowiednich składników. A tych też nie mam zbyt dużo do wyboru. Dasza jest chora m.in. na hiperuricosurię HUU/HUU. Nie może jeść produktów zawierających puryny. Puryny to związki chemiczne – całkowicie naturalne, występujące w większości
artykułów żywnościowych – przy czym zależność jest na ogół taka, że ich
duże ilości znajdują się w produktach bogatych w białko (zarówno
roślinne jak i zwierzęce), a małe w produktach niskobiałkowych. Dasza powinna być wegetarianką. Taka opcja żywienia mojej suni nie wchodzi w grę. Nie wyobrażam sobie psa  roślinożercy. Moim zadaniem było i jest  zapobieganie rozwoju choroby. Ostatnio nie bardzo to się udało.

Przez całe wakacje podawałam gotowane posiłki, w skład których wchodził, w zależności od samopoczucia suni, ryż, kasza jaglana, bataty i warzywa gotowane – marchew, seler, dynia i mięso indycze. Taki mamy wybór jeśli chodzi o HUU. Skromny jak widzisz. Podanie jakiegokolwiek surowego jedzenia powodowało rozstrój żołądka. Raz było lepiej, raz gorzej. Ale jakoś sunia funkcjonowała. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.

Niestety w grudniu pojawiły się luźne stolce. To może nie była biegunka. Dasza robiła kupę 2 razy dziennie ale luźną, ze śluzem, czasem zdarzała się też wodnista. Psinka zaczęła chudnąć. Zadzwoniłam do naszego weterynarza, doktor zalecił nam odpowiednie leki homeopatyczne. Organizm jakby trochę zaczął się bronić, ale nie do końca.

Kolejne telefony – zalecenie weterynarza – badanie krwi. Pobiegłam do miejscowej lecznicy poprosiłam o podstawowe badania czyli morfologię, ocenę pracy nerek, wątroby, trzustki, poziomu cukru we krwi, kwasu moczowego. Wyniki okazały się dobre, jedynie ilość kwasu moczowego przy górnej granicy. Ale to nie powinno być aż tak wielkim problemem.

Nie zmieniłam diety pozostałam przy gotowanym jedzeniu. Nasz weterynarz zalecił karmienie co godzinę, po maleńkiej porcji. Tak też robiłam. Powoli Dasza wraca do zdrowia. Ale kiedy próbowałam zwiększyć objętościowo posiłek, zaczęły pojawiać się znowu luźne kupy. Sunia chudła z dnia na dzień. To dla mnie straszne przeżycie, strach, stres. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, a tutaj nic się nie dzieje, nie ma poprawy. Dlaczego? Dlaczego moja sunia cierpi? Chociaż  tego po niej nie było widać. Za wyjątkiem „chudości” Daszeńka była i jest nadal radosna i wesoła, i bezustannie głodna. Zgodnie z zaleceniem naszego weterynarza podawałam jej maleńkie porcje jedzenia co godzinę ale pies nadal chudł mimo, że kupy były w miarę dobre.

Weterynarze w miejscu naszego zamieszkania proponowali leczenie konwencjonalne. Pytałam, a co to da? Jaki będzie tego efekt? Pies otrzyma sterydy, antybiotyki i chemioterapeutyki i Bóg wie, co jeszcze, i co? Nie wiemy przecież co jest przyczyną tej niedyspozycji. I nie można ot tak sobie na wszelki wypadek stosować takie leki. Mogą one jeszcze bardziej pogorszyć stan zdrowia suni.

W połowie stycznia wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą, ale ni stąd ni zowąd pojawiła się tym razem biegunka. Załamałam się. To było już ponad moje siły. Dwa miesiące nie spałam tylko nasłuchiwałam, czy z moją sunią jest wszystko w porządku. Zmęczenie to coś strasznego. Nie mogłam się skoncentrować. Zaniedbałam pracę, a tu trzeba było pracować, bo z pieniędzmi zaczynało być i jest krucho. Czyli kolejny stres, błędne koło.

Pobiegłam po raz kolejny do lecznicy, poprosiłam o wykonanie wszystkich badań. Po pobraniu krwi, kilka dni pełne napięcia oczekiwanie. Zaczynam się modlić do Boga. „Proszę Cię Panie, jeśli jesteś, spraw aby mój pies był zdrowy. Bardzo pragnę spokoju, a mogę go osiągnąć tylko wtedy kiedy Dasza jest zdrowa.”

Nie wiem, czy Bóg mnie wysłuchał ale na naszej drodze zaczęły pojawiać się osoby, które bardzo mnie wzmocniły psychicznie. To m.in. Pani Alina, która wspomagała Daszę leczeniem naturalnym na odległość.

Pani Alina – hodowczyni, niezwykle uduchowiona osoba. Odbywałyśmy
telefonicznie długie rozmowy, które wyciszały moje emocje i pomagały mi
uspokoić się. Bo denerwując się działałam negatywnie na moja sunię. Pani
Alina stosowała codzienne leczenie na odległość – metodą Domancicia. Pierwszego dnia wieczorem w trakcie zabiegu widać było wyraźnie jak moja Dasza pozytywnie reagowała na tę
terapię. 

Kolejne badanie nie wykazało według lekarza, który wykonywał je w Laboratorium, znaczących zmian w stanie zdrowia. Było kilka parametrów niskich kilka wysokich ale ponoć nie było tak źle. Dlaczego więc moja sunia jest nadal chora?

Po otrzymaniu tych wyników umówiłam się na wizytę u naszego weterynarza. Wsiadłam do pociągu i z duszą na ramieniu pojechałam.

Doktor Jacek czekał na mnie. Dokładnie obejrzał wyniki i stwierdził, że to nie tak do końca jest dobrze – wątroba i nerki nie pracują normalnie, wskazywały na to drobne niuanse w wynikach i być może powinnam przygotować się na najgorsze. Poryczałam się. Długo rozmawialiśmy. Doktor próbował uświadomić mi, że mój pies jest przewlekle chory i powinnam liczyć się z tym, że może nadejść chwila, kiedy przyjdzie się pożegnać. Co ja takiego złego zrobiłam? – pytałam. Przecież dbam o nią. Ona jest jak moje dziecko. Usłyszałam, że nic nie zrobiłam złego, przecież kiedy u suni pojawiły się po raz pierwszy objawy choroby, weterynarze nie dawali jej szansy na dłuższe  życie. „A mimo to poradziłaś sobie. Sunia ma teraz ponad 4 lata. Wielu opiekunów na twoim miejscu – mówił – poddało by się, a Ty walczysz i pies żyje”. NIE GODZĘ SIĘ Z TYM, CO MÓWISZ DOKTORZE. Przecież już raz wyciągnąłeś nas z ciężkiej alergii kiedy Daszeńka była młodziutkim pieskiem. PROSZĘ POMÓŻ NAM i tym razem. Nie mogłam powstrzymać łez, które płynęły strumieniem. Otrzymałam cały bagaż leków homeopatycznych. Podjęłam leczenie. Nie zawahałam się ani przez moment co do skuteczności terapii. Bardzo ufam naszemu dr Jackowi.

I tak z dnia na dzień było coraz lepiej. Pojechałam jeszcze raz do Szczecina z sunią na badanie kontrolne krwi. Wykonany został po raz kolejny wielki panel i dodatkowo badanie w kierunku EPI i poziomu kwasu foliowego i wit B12. Wyniki po leczeniu homeopatycznym wróciły do normy za wyjątkiem ALAT, który jest nieznacznie podwyższony. Jeśli chodzi o EPI – wszystko dobrze. Za mało jest tylko kwasu foliowego i wit. B12. Leki homeopatyczne, które w dalszym ciągu podaję powinny spowodować ich wzrost.   Dr Jacek zalecił odrobaczanie ale nie chemią tylko naturalnymi środkami. Wybrałam ziemię okrzemkową.

Waga suni stanęła w miejscu. Waży obecnie 36 kg. Moim pragnieniem jest aby przytyła choć do 40 kg tyle ile dotąd ważyła. Nie wiem, może się uda. Teraz to szkielecik. Z szalika, miałam taki długi wełniany, po jego zeszyciu, zrobiłam sweterek i kupiłam pelerynę. Ubieram ją w oba ubranka, kiedy chodzimy na spacery. Nie chcę aby Dasza marzła.

Jak ją teraz karmię? Rano gotuje worek kaszy jaglanej do tego dostaje surowe starte na tarce warzywa – cukinię, seler naciowy, drobniutko pokrojoną sałatę rzymską. Oczywiście do tego probiotyk, enzym trawienny, 2 tabletki spiruliny i olej kokosowy. Podawałam rybny ale coś chyba nie bardzo organizm suni go toleruje. Potem idę kupić sobie śniadanie i po powrocie ze sklepu Niusia dostaje owoce- odrobinę banana, gruszki i plasterek kiwi. Po mniej więcej godzinie pije wodę kokosową.

Koło południa podaję 40 dkg mięsa króciutko sparzonego wrzątkiem i zmielonego, do tego spirulinę i enzym.

Około 17 kolejne 40 dkg mięsa, też sparzonego wrzątkiem i do tego enzym oraz łyżeczkę od kawy ziemi okrzemkowej.

W ciąg dnia sunia wypija dodatkowo wodę koralową aby w organizmie nie dochodziło do gromadzenia się nadmiaru kwasu moczowego i nie malał poziom wapnia.

Leki podaje 2 razy dziennie 10 ml co 15 minut.

Tak więc głupia szczepionka doprowadziła do komplikacji zdrowotnych. Napisałam do weterynarza holistycznego w Stanach, czy szczepionka może doprowadzić do pogorszenia stanu zdrowia psa. Otrzymałam odpowiedź, że i owszem. Moja Dasza jest chora i nie powinna być szczepiona. Mało tego, ponieważ ma również genetycznie uwarunkowaną dysplazję stawów biodrowych może się zdarzyć, że po 9 – 10 miesiącach po zaszczepieniu może dojść do pogłębienia choroby stawów. Modlę się, żeby tak się nie stało. W tej chwili nie jestem przygotowana finansowo do walki o zdrowie mojego psa.

Staram się jak mogę o zdobycie finansów. Dlatego powstał blog, zajmuję się również doradztwem żywieniowym dla opiekunów, którzy borykają się z problemami zdrowotnymi swoich pupili. Mam zamiar w końcu wydać obiecane 2 e-booki dotyczące prawidłowego żywienia i kurs masażu.  W tej chwili jeszcze jestem bardzo zmęczona.

Mam wokół siebie wielu życzliwych ludzi, którzy, widząc co się dzieje, pomagają mi nieodpłatnie. Wszystkim bardzo dziękuję.

Bardzo dużo dały i dają mi rozmowy z Panią Aliną. Wspierała mnie, kiedy brakowało mi sił do walki o sunię. Dziękuję Pani z całego serca.

Obyś nigdy nie musiał  zmagać się z problemami zdrowotnymi swojego psa… Bardzo Ci tego życzę…

 

4 thoughts on “Co u nas słychać?”

  1. Dziękuję bardzo. Takie słowa są mi potrzebne. Przyznam, że są momenty, w których mam chwile zwątpienia, czy dam sobie radę i czy dać sobie spokój. I właśnie tacy ludzie jak Pani, jak Pani Alina, nasz cierpliwy weterynarz dodają mi siły do walki. Gdyby nie Państwo, poddałabym się chyba. Bardzo, bardzo dziękuję 🙂

  2. Bardzo mnie wzruszyła ta historia. Mam nadzieję, że na ten moment sunia się już dużo lepiej ma i będzie z nią coraz lepiej.

    Wiem jak to jest, nasłuchiwać w nocy oddechu psa, czy jest równomierny, czy coś się nie dzieje.. Przeżyłam to kilkakrotnie w czasie ponad rocznej walki o wydłużenie życia mojej suni, onki.
    Zespół przedsionkowy źle zdiagnozowany i leczony sterydami, które wywołały ostre zapalenie układu pokarmowego z krwawieniem. Tydzień kroplówek, kryzys minął. Zespół przedsionkowy trwał dalej, wątroba na krawędzi i zdiagnozowany guz śledziony. Podjęłam trudną decyzję, nie operujemy – sunia może się nie wybudzić, a wątroba niezmetabolizować narkozy.. Kolejne miesiące to rewolucja w żywieniu, zioła, homeopatia, posłania z gryki i gorczycy. Wątroba i zespół przedsionkowy wyleczony, jest dobrze… Niestety wkrótce padły stawy biodrowe, pojawiły się nawracające infekcje uszu i stany zapalne – śledziona nie spełniała już swojej funkcji, guz był już 10 cm.. Kolejne zioła, suplementy, cotygodniowe czyszczenie uszu solą fizjologiczną, szelki na biodra, spacery, masaże.. kilka kryzysów i nocne wizyty u weterynarzy. Raz lepiej, raz gorzej..
    Na koniec kolejny atak zespołu przedsionkowego, silniejszy. W ciągu 3 dni drastyczne pogorszenie – brak reakcji na leki, rokowania tragiczne. Sunia się poddała, nie wstawała, nie jadła, nie reagowała. Nadszedł czas i pozwoliłam jej odejść.
    Jest ciężko. Do tej pory zastanawiam się, co mogłam jeszcze zrobić dla niej. Dlatego wiem jak to jest, walczyć mimo wszystko. I podziwiam Panią, że mimo wszystko Pani działa, i jeszcze ma siłę, by pomagać innym.
    Pozdrawiam serdecznie.
    M.G.

  3. Dziękuję za ciepłe słowa:). Dodają mi one sił. Czekam na kolejne wyniki badań. Po ich otrzymaniu napiszę co się u nas dzieje.

    Od dziecka byłam psią mamą. Sprowadzałam do domu wszystkie psi znajdki, opiekowałam się nimi, a potem moja Mama oddawała wyleczone psy znajomym. I tak zostało mi do dzisiaj. Co prawda nie mam gromadki już psów, ale za to jakoś tak się składa, że trafiają do mnie wymagające szczególnej opieki. Najwięcej Dasza. Kocham ją bardzo, najbardziej bo jest dzieckiem specjalnej troski od niemal szczenięctwa. Najbardziej wzruszają mnie te jej ukochane, mądre oczy kiedy ona usiłuje mnie pocieszyć. Tulimy się do siebie i obie nawzajem pocieszamy.

    Bardzo Pani współczuję. To smutne, kiedy opiekun jest bezradny mimo walki. I znikąd żadnej pomocy – zdana jesteś tylko sama na siebie.

    Poprzednia moja sunia żyła ze mną 20 lat to Issa – sznucerka średnia. Kiedy umierała w nocy – obdzwoniłam wszystkie lecznice, żaden weterynarz nie odbierał telefonu. A kiedy udało mi się dodzwonić do jednego kazał przyjechać rano o 10 bo wtedy otwiera lecznicę. Pewnie myślał, że jakaś rozhisteryzowana stara wariatka dzwoni po nocy i zakłóca panu doktorowi spokój. A moja sunia tymczasem po cichutku odchodziła. W końcu nad ranem o 5 dodzwoniłam się do weterynarza, który opiekował się psinką. Wyjaśnił, że go nie było, bo pojechał opiekować się koniem. Od razu kazał przyjechać. Zamówiłam taksówkę (nie mieliśmy wtedy samochodu, bo podczas wichury złamało się drzewo i upadło na nasz samochód) i pojechałam. Lekarz zbadał dokładnie sunię dał leki i prosił o obserwowanie jej. Poprawy nie było. O 11 pobiegłam do pracy ale sunia wołała mnie. Czułam jej wołanie. Odmówiłam wizytę i pobiegłam do domu. Psinka leżała bezwolna. Zadzwoniłam do innej lecznicy, bo chciałam aby lekarz udzielający jej wcześniej pomocy odpoczął. Usłyszałam, że za 10 minut lecznica będzie zamknięta i jesli się spóźnie to nikt nie będzie na mnie czekał bo wszyscy mają swoje plany. Prosiłam, żeby poczekano na mnie bo moja sunia odchodzi. Pan doktor pozostał niewzruszony. Zadzwoniłam do tego wcześniejszego lekarza, mimo zmęczenia natychmiast kazał przyjechać. I to była nasza ostatnia wizyta. Po zbadaniu lekarza zaniepokoił dużby brzuszek. Wbił igłę i w strzykawce pojawiła się krew. Diagnoza – pęknięta śledziona. Nie miałam czasu na zastanawianie się co będzie dla suni najważniejsze. Prosiłam o podanie środka usypiającego. Żeby jej ulżyć w cierpieniu bo przez tę noc, ostatnią jej noc wycierpiała już swoje. Trzymałam jej główkę w dłoniach i szeptałam jak bardzo ją kocham, dziękowałam jej za lata, które ze sobą spędziłyśmy, za radość, którą wniosła w moje życie, za przyjaźń i oddanie. A potem pochowałam na jej ulubionej łące. I teraz kiedy jadę na tę łąkę z Daszą wiem, że Issa czeka na nas i na wspólne z nami harce.

    Bardzo przeżyłam odejście Issy. Tego nie da się opisać. Do dzisiaj, choć minęły już 4 lata pamiętam o niej. Pamiętam wszystkie moje psy, którymi się opiekowałam.

    Dziękuję jeszcze raz za ciepłe słowa 🙂

Dodaj komentarz